Gros prowadził mnie za rękę. Wiedziałam, że z tego prowadzenia nic dobrego nie wyjdzie, ale nie opierałam się. Niech będzie tak jak on chce. Widać zbrzydłam mu, skoro chce się mnie pozbyć, jego wola. Trawy były wysokie, soczyste, zielone. Cieniutkie łodyżki gięły się dla przyszłej pani „ Zbrodni”. Niektóre deptaliśmy z zaciekłością naszych parszywych myśli. On myślał swoje, ja swoje. Nie miałam pojęcia co on zamierza robić, ten mój ukochany Gros. Szedł w milczeniu, jak mumia. Twarz nieruchoma, oczy w słup, i tylko ściskał mnie mocniej i mocniej. Pieścił mnie ostatni raz. Tak po swojemu, bez słów i zbędnych gestów. A mnie było coraz smutniej. Trawy się skończyły. Przed nami wyłoniła się przezroczysta woda. Stanęliśmy nad nią, jak urzeczeni. Ja podziwiałam jej nieskalaną żadnym śmieciem czystość, a on też wpatrywał się w nią, ale jakoś inaczej. Szukał tam czegoś tymi swoimi martwymi oczami. Znalazł. Powoli i majestatycznie, przybliżał się do nas potężny krokodyl. Zadrżałam. Czyżby? Krokodyl sunął spokojnie, a mordę miał podobną do Grosa. Nieruchomą i z takimi samymi beznadziejnymi oczami. Patrzył na mnie przez cały czas. Staliśmy w milczeniu.
- Teraz do niego należysz – powiedział ze spokojem Gros – sprzedałem cię.
- Ale dlaczego jemu?
- Bo on zapłacił najwięcej.
- A dużo ci dał?
- Nie twoja rzecz.
- Może i nie moja – odparłam obojętnie – ale to chyba normalne wiedzieć za ile mnie sprzedał mój ukochany temu parszywemu krokodylowi.. To chyba normalne.
- Może i normalne, ale ja ci nie powiem. Sprzedałem i basta. Idź do niego, przecież widzisz, że czeka.
- Widzę, ale nie pójdę.
-Wiesz, że na nic nie zdadzą się twoje fochy. Już nieraz mi się opierałaś, ale w końcu robiłaś co chciałem, więc..
- Więc chcesz, żeby mnie zjadł?
- To jego sprawa co z tobą zrobi, no idź już!
Nie mogłam się ruszyć z miejsca. Krokodyl wciąż patrzył na mnie, jak chciał mnie zaczarować. Czułam, że muszę iść, a jednocześnie myślałam już o obronie. Chciałam uciekać. Gros szybko biega, więc to chyba się nie uda – myślałam rozpaczliwie.
- Słuchaj Gros – zaczęłam drżącym głosem – pójdę, ale ty musisz stąd odejść. Wiesz, że cię kocham ponad moje życie, ale nie chcę żebyś patrzył na moją śmierć. To ci dobrze nie zrobi. Będziesz miał większe wyrzuty sumienia, jeśli to zobaczysz na własne oczy. Idź proszę cię.. Zostaw nas samych..
- Dobrze, ale nie zrób mi zawodu. Liczę na twoją wierność.
- Naturalnie! Cóż warte moje życie skoro już mnie nie kochasz? Wybieram krokodyla. No idź już!
Gros odwrócił się na pięcie i zniknął w trawie. Nawet się nie pożegnał. Po prostu sprzedał mnie i już!
- No co krokodylu, chcesz mnie zjeść? A figę z makiem zjadłbyś? Spływaj gdzie pieprz rośnie i nie mąć tu wody. Cześć!
Odwróciłam się, żeby nie patrzeć w zawiedzione oczy krokodyla, bo mnie wstyd ogarnął, że jego i Grosa tak wstrętnie oszukałam. Stałam chwilę niezdecydowana. „Przede wszystkim oddalić się z tego miejsca jak najdalej, a później się zobaczy” – powiedziałam do siebie w myśli. Poszłam, nawet nie oglądając się za siebie. Droga wiodła przez las. Na zakręcie spotkałam moja siostrę Ifigenię. Była pijana w drobny maczek. Iść szła, ale tak pokracznie, że każdy kto na nią spojrzał, mógł mieć niezły ubaw. Trochę się wstydziłam za nią, ale w tej chwili sama miałam ochotę na kielicha, po tej mojej nieudanej śmierci. Znalazły się kumpelki mojej siostruni. Jak z podziemi – słowo daję. Roześmiane i beztroskie, a wulgarne jak pijane prostytutki. Zagarnęły mnie w swoje towarzystwo. Byłam posłuszna. Widać taki już mam charakter. Każdemu ulegać. Szłyśmy kupą. Dróżka była wąska, nawet za wąska dla nas wszystkich. Ocierały się o mnie jak kotki. Czułam ich ciała, i coś mi się wydawało, że nie była to sytuacja jednoznaczna. Poddawałam się niepokojącej atmosferze hurra erotyzmu i dopiero twarz mojej siostry, otrzeźwiła mnie w jednej chwili. Odsunęłam się od nich i wyszłam diabelskiego kręgu. Patrzyłam na nie z obrzydzeniem. Śmiejąc się wulgarnie, odeszły. Znów zostałam sama. O Grosie już nie myślałam. Tym bardziej o krokodylu. Doszłam do jakiegoś miasta. Pierwsze co spostrzegłam, to moją siostrę z koleżankami, jak wchodziła do kościoła. Ja zrobiłam to samo. W środku było chłodno i przyjemnie. Usiadłam na ławce obok Ifigenii. Twarz miała głupkowatą, jak każdy pijak. Starałam się na nią nie patrzeć, ale jak się okazało było to niemożliwe. Zaczęła się wygłupiać. Beczała jak baran, albo piała jak kogut. Zaśmiewała się przy tym jak nienormalna. Trzeci raz już miałam poczucie wstydu. Raz za Grosa, który mnie sprzedał, jak kurczaka na targu, później za moją dwulicowość, a teraz za siostrę moczymordę. Ksiądz właśnie zaczynał kazanie o niebie i piekle, a ja już widziałam to jedno, to drugie, w zależności od nasilenia wygłupów mojej siostry. W końcu nie wytrzymałam. Złapałam ją za włosy i starałam się wyciągnąć z domu Bożego. Opierała się jak osioł. Wierzgała nogami i pluła na mnie. W końcu uderzyłam ją w twarz. Koleżanki przyszły jej z pomocą i zaczęła się awantura na dobre. Całe szczęście, że w kościele oprócz księdza i nas, nie było właściwie nikogo. Zrezygnowałam z beznadziejnej walki i umknęłam na zewnątrz. Dopadły mnie i jak gdyby nic, jedna z nich zapytała.
- Jedziemy do Ameryki, czy chcesz z nami pojechać?
- Do Ameryki? A po co? – zdziwiłam się.
- No nie wiesz po co? Wszyscy jadą, to i my jedziemy. Za godzinkę okręt odpływa, jedziesz?
- Jadę – odrzekłam zdecydowana.
Nie miałam pojęcia po jaką cholerę mam tam jechać, ale czułam, że muszę bo wszyscy jadą i na to nie ma rady. Odeszły. Ja poszłam w przeciwnym kierunku. Po jakimś czasie znalazłam się w jakiejś szopie, wilgotnej i ciemnej. Przykucnęłam przy ścianie i usiłowałam usnąć. Za dużo wszystkiego, krokodyl, moja upadła siostra i jeszcze ta potworna miłość do Grosa, która jak rana niegojąca wciąż piekła i spędzała sen z powiek. Ktoś ciągle zaglądał do szopy, ale mnie chyba nie widział, bo wychodził bez słowa. Przypomniałam sobie o Ameryce. Poderwałam się z ziemi, ale zaraz z powrotem usiadłam. Nieznośny ból w stopie nie pozwolił mi na bardziej zdecydowane ruchy. Zapłakałam cicho i czekałam na ratunek. Zdaje mi się, że straciłam na chwilę przytomność. Szopy wyszłam z zabandażowaną nogą. Była sztywna. Włócząc ją za sobą, szłam w kierunku morza, skąd miał odpłynąć ten tajemniczy okręt. Droga była błotnista. Deszcz padał bez przerwy. Nie chciało mi się żyć. Moja biała noga, ugrzęzła w błocie i zmieniła kolor na czarny. Na drodze nie było żywej duszy. Z nikąd żadnej pomocy. Myślałam, że się uduszę własnymi łzami. W końcu droga zmieniła się i stała się twarda, w miarę sucha. Z dala nadjeżdżała taksówka. Pomacałam kieszenie. Jest kasa, to najważniejsze! Teraz tylko poczekać, a ona już mnie zawiezie do celu. Obejrzałam się. Za mną młody człowiek w brązowej marynarce z rozwianym włosem i pogwizdywał fałszywie jakąś melodię. Minął mnie nonszalancko i wsiadł przede mną do taksówki.
- Proszę pana – krzyknęłam rozpaczliwie – może mnie pan zabrać? Jadę w tą samą stronę co pan.
Mój głos rozbrzmiewał potężnym echem po okolicy. Tak potężnym, że aż mnie prawie ogłuszył. Złapałam się za uszy obiema rękami. Noga zabolała okropnie. Odjechał! Nic nie słyszał. Więcej taksówek nie było. Znów cisza i ni żywej duszy. Miasteczko jakby wymarło. Szłam zdruzgotana. Dlaczego on nie zainteresował się nawet moją chorą nogą? Przecież widział, że kuśtykam i potrzebuję pomocy! A może to był Gros? Nie na pewno to nie był on. Gdyby był, to na pewno zbiłby mnie na kwaśne jabłko i zepsuł drugą nogę, za moje nieposłuszeństwo. Miałby uzasadnione pretensje, że jeszcze żyję. Przecież obiecałam mu moją śmierć. To musiał być ktoś jeszcze gorszy od niego. Wstrętny człowiek, dobrze, że mnie nie zabrał. Na pewno był to jakiś wyjątkowo ciemny typ. Deszcz ciągle padał. Siły zaczynały mnie opuszczać. Wiedziałam już, że nie dojdę do morza. Najwyżej sama pojadę do Ameryki!
Na razie usiadłam na jakimś kamieniu, bo noga dokuczała mi coraz bardziej. Wokół panowała śmiertelna cisza, taka co to może człowieka doprowadzić do obłędu. Rozglądałam się przerażona. Zaczęłam wrzeszczeć. Czułam, że oczy wychodzą mi na wierzch. Domy przewracały się i miałam wrażenie, że chcą mnie zadusić swoimi cielskami. Zerwałam się na jedną nogę, druga zwisała bezradnie. Skacząc na jednej, mijałam złowrogie domy i dopiero w polu odetchnęłam z ulgą. Poprawiłam bandaż, zaciskając mocniej na opuchniętej kostce i poczułam się trochę lepiej. Noga była sztywna ale mogłam już na niej trochę się opierać. Kilkadziesiąt metrów na wprost mnie, zauważyłam domek. Niziutki, z małą werandą i obrośnięty dzikimi winogronami. Nie było okien, albo nie było ich po prostu widać. Drzwi otwarte na oścież, zapraszały do środka. Zdecydowałam się wejść. W środku panowała taka sama złowroga cisza, jak na zewnątrz. Skrzypnęła gdzieś podłoga. Zamarłam, a moja skóra zareagowała gęsią skórką.
- Ach to ty! – usłyszałam znienacka głos mojej siostruni – pijaczki.
- A ja – odpowiedziałam wesoło – co ty tu właściwie robisz?
- Jak to co? Mieszkam. Czyżbyś zapomniała o swoim rodzinnym domu? – zapytała z wyrzutem.
„Ach tak! To przecież mój rodzinny dom” – zawstydziłam się. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie popadam w jakiś obłęd. Nie wiedziałam co ze sobą począć. Bałam się zdradzić przed nią, w jakim stanie umysłowym w tej chwili się znajduję. Stałam przed nią bezradnie.
- Mamo, chodź coś zobaczyć – zawołała siostra w głąb domu.
Cicho jak duch, z ciemnego korytarza wyszła moja matka. Z płaczem rzuciła mi się na szyję. Moja noga nie wytrzymała i upadłam. Matka razem ze mną. Chora noga stuknęła głucho o ziemię. Straciłam przytomność.
- Teraz do niego należysz – powiedział ze spokojem Gros – sprzedałem cię.
- Ale dlaczego jemu?
- Bo on zapłacił najwięcej.
- A dużo ci dał?
- Nie twoja rzecz.
- Może i nie moja – odparłam obojętnie – ale to chyba normalne wiedzieć za ile mnie sprzedał mój ukochany temu parszywemu krokodylowi.. To chyba normalne.
- Może i normalne, ale ja ci nie powiem. Sprzedałem i basta. Idź do niego, przecież widzisz, że czeka.
- Widzę, ale nie pójdę.
-Wiesz, że na nic nie zdadzą się twoje fochy. Już nieraz mi się opierałaś, ale w końcu robiłaś co chciałem, więc..
- Więc chcesz, żeby mnie zjadł?
- To jego sprawa co z tobą zrobi, no idź już!
Nie mogłam się ruszyć z miejsca. Krokodyl wciąż patrzył na mnie, jak chciał mnie zaczarować. Czułam, że muszę iść, a jednocześnie myślałam już o obronie. Chciałam uciekać. Gros szybko biega, więc to chyba się nie uda – myślałam rozpaczliwie.
- Słuchaj Gros – zaczęłam drżącym głosem – pójdę, ale ty musisz stąd odejść. Wiesz, że cię kocham ponad moje życie, ale nie chcę żebyś patrzył na moją śmierć. To ci dobrze nie zrobi. Będziesz miał większe wyrzuty sumienia, jeśli to zobaczysz na własne oczy. Idź proszę cię.. Zostaw nas samych..
- Dobrze, ale nie zrób mi zawodu. Liczę na twoją wierność.
- Naturalnie! Cóż warte moje życie skoro już mnie nie kochasz? Wybieram krokodyla. No idź już!
Gros odwrócił się na pięcie i zniknął w trawie. Nawet się nie pożegnał. Po prostu sprzedał mnie i już!
- No co krokodylu, chcesz mnie zjeść? A figę z makiem zjadłbyś? Spływaj gdzie pieprz rośnie i nie mąć tu wody. Cześć!
Odwróciłam się, żeby nie patrzeć w zawiedzione oczy krokodyla, bo mnie wstyd ogarnął, że jego i Grosa tak wstrętnie oszukałam. Stałam chwilę niezdecydowana. „Przede wszystkim oddalić się z tego miejsca jak najdalej, a później się zobaczy” – powiedziałam do siebie w myśli. Poszłam, nawet nie oglądając się za siebie. Droga wiodła przez las. Na zakręcie spotkałam moja siostrę Ifigenię. Była pijana w drobny maczek. Iść szła, ale tak pokracznie, że każdy kto na nią spojrzał, mógł mieć niezły ubaw. Trochę się wstydziłam za nią, ale w tej chwili sama miałam ochotę na kielicha, po tej mojej nieudanej śmierci. Znalazły się kumpelki mojej siostruni. Jak z podziemi – słowo daję. Roześmiane i beztroskie, a wulgarne jak pijane prostytutki. Zagarnęły mnie w swoje towarzystwo. Byłam posłuszna. Widać taki już mam charakter. Każdemu ulegać. Szłyśmy kupą. Dróżka była wąska, nawet za wąska dla nas wszystkich. Ocierały się o mnie jak kotki. Czułam ich ciała, i coś mi się wydawało, że nie była to sytuacja jednoznaczna. Poddawałam się niepokojącej atmosferze hurra erotyzmu i dopiero twarz mojej siostry, otrzeźwiła mnie w jednej chwili. Odsunęłam się od nich i wyszłam diabelskiego kręgu. Patrzyłam na nie z obrzydzeniem. Śmiejąc się wulgarnie, odeszły. Znów zostałam sama. O Grosie już nie myślałam. Tym bardziej o krokodylu. Doszłam do jakiegoś miasta. Pierwsze co spostrzegłam, to moją siostrę z koleżankami, jak wchodziła do kościoła. Ja zrobiłam to samo. W środku było chłodno i przyjemnie. Usiadłam na ławce obok Ifigenii. Twarz miała głupkowatą, jak każdy pijak. Starałam się na nią nie patrzeć, ale jak się okazało było to niemożliwe. Zaczęła się wygłupiać. Beczała jak baran, albo piała jak kogut. Zaśmiewała się przy tym jak nienormalna. Trzeci raz już miałam poczucie wstydu. Raz za Grosa, który mnie sprzedał, jak kurczaka na targu, później za moją dwulicowość, a teraz za siostrę moczymordę. Ksiądz właśnie zaczynał kazanie o niebie i piekle, a ja już widziałam to jedno, to drugie, w zależności od nasilenia wygłupów mojej siostry. W końcu nie wytrzymałam. Złapałam ją za włosy i starałam się wyciągnąć z domu Bożego. Opierała się jak osioł. Wierzgała nogami i pluła na mnie. W końcu uderzyłam ją w twarz. Koleżanki przyszły jej z pomocą i zaczęła się awantura na dobre. Całe szczęście, że w kościele oprócz księdza i nas, nie było właściwie nikogo. Zrezygnowałam z beznadziejnej walki i umknęłam na zewnątrz. Dopadły mnie i jak gdyby nic, jedna z nich zapytała.
- Jedziemy do Ameryki, czy chcesz z nami pojechać?
- Do Ameryki? A po co? – zdziwiłam się.
- No nie wiesz po co? Wszyscy jadą, to i my jedziemy. Za godzinkę okręt odpływa, jedziesz?
- Jadę – odrzekłam zdecydowana.
Nie miałam pojęcia po jaką cholerę mam tam jechać, ale czułam, że muszę bo wszyscy jadą i na to nie ma rady. Odeszły. Ja poszłam w przeciwnym kierunku. Po jakimś czasie znalazłam się w jakiejś szopie, wilgotnej i ciemnej. Przykucnęłam przy ścianie i usiłowałam usnąć. Za dużo wszystkiego, krokodyl, moja upadła siostra i jeszcze ta potworna miłość do Grosa, która jak rana niegojąca wciąż piekła i spędzała sen z powiek. Ktoś ciągle zaglądał do szopy, ale mnie chyba nie widział, bo wychodził bez słowa. Przypomniałam sobie o Ameryce. Poderwałam się z ziemi, ale zaraz z powrotem usiadłam. Nieznośny ból w stopie nie pozwolił mi na bardziej zdecydowane ruchy. Zapłakałam cicho i czekałam na ratunek. Zdaje mi się, że straciłam na chwilę przytomność. Szopy wyszłam z zabandażowaną nogą. Była sztywna. Włócząc ją za sobą, szłam w kierunku morza, skąd miał odpłynąć ten tajemniczy okręt. Droga była błotnista. Deszcz padał bez przerwy. Nie chciało mi się żyć. Moja biała noga, ugrzęzła w błocie i zmieniła kolor na czarny. Na drodze nie było żywej duszy. Z nikąd żadnej pomocy. Myślałam, że się uduszę własnymi łzami. W końcu droga zmieniła się i stała się twarda, w miarę sucha. Z dala nadjeżdżała taksówka. Pomacałam kieszenie. Jest kasa, to najważniejsze! Teraz tylko poczekać, a ona już mnie zawiezie do celu. Obejrzałam się. Za mną młody człowiek w brązowej marynarce z rozwianym włosem i pogwizdywał fałszywie jakąś melodię. Minął mnie nonszalancko i wsiadł przede mną do taksówki.
- Proszę pana – krzyknęłam rozpaczliwie – może mnie pan zabrać? Jadę w tą samą stronę co pan.
Mój głos rozbrzmiewał potężnym echem po okolicy. Tak potężnym, że aż mnie prawie ogłuszył. Złapałam się za uszy obiema rękami. Noga zabolała okropnie. Odjechał! Nic nie słyszał. Więcej taksówek nie było. Znów cisza i ni żywej duszy. Miasteczko jakby wymarło. Szłam zdruzgotana. Dlaczego on nie zainteresował się nawet moją chorą nogą? Przecież widział, że kuśtykam i potrzebuję pomocy! A może to był Gros? Nie na pewno to nie był on. Gdyby był, to na pewno zbiłby mnie na kwaśne jabłko i zepsuł drugą nogę, za moje nieposłuszeństwo. Miałby uzasadnione pretensje, że jeszcze żyję. Przecież obiecałam mu moją śmierć. To musiał być ktoś jeszcze gorszy od niego. Wstrętny człowiek, dobrze, że mnie nie zabrał. Na pewno był to jakiś wyjątkowo ciemny typ. Deszcz ciągle padał. Siły zaczynały mnie opuszczać. Wiedziałam już, że nie dojdę do morza. Najwyżej sama pojadę do Ameryki!
Na razie usiadłam na jakimś kamieniu, bo noga dokuczała mi coraz bardziej. Wokół panowała śmiertelna cisza, taka co to może człowieka doprowadzić do obłędu. Rozglądałam się przerażona. Zaczęłam wrzeszczeć. Czułam, że oczy wychodzą mi na wierzch. Domy przewracały się i miałam wrażenie, że chcą mnie zadusić swoimi cielskami. Zerwałam się na jedną nogę, druga zwisała bezradnie. Skacząc na jednej, mijałam złowrogie domy i dopiero w polu odetchnęłam z ulgą. Poprawiłam bandaż, zaciskając mocniej na opuchniętej kostce i poczułam się trochę lepiej. Noga była sztywna ale mogłam już na niej trochę się opierać. Kilkadziesiąt metrów na wprost mnie, zauważyłam domek. Niziutki, z małą werandą i obrośnięty dzikimi winogronami. Nie było okien, albo nie było ich po prostu widać. Drzwi otwarte na oścież, zapraszały do środka. Zdecydowałam się wejść. W środku panowała taka sama złowroga cisza, jak na zewnątrz. Skrzypnęła gdzieś podłoga. Zamarłam, a moja skóra zareagowała gęsią skórką.
- Ach to ty! – usłyszałam znienacka głos mojej siostruni – pijaczki.
- A ja – odpowiedziałam wesoło – co ty tu właściwie robisz?
- Jak to co? Mieszkam. Czyżbyś zapomniała o swoim rodzinnym domu? – zapytała z wyrzutem.
„Ach tak! To przecież mój rodzinny dom” – zawstydziłam się. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie popadam w jakiś obłęd. Nie wiedziałam co ze sobą począć. Bałam się zdradzić przed nią, w jakim stanie umysłowym w tej chwili się znajduję. Stałam przed nią bezradnie.
- Mamo, chodź coś zobaczyć – zawołała siostra w głąb domu.
Cicho jak duch, z ciemnego korytarza wyszła moja matka. Z płaczem rzuciła mi się na szyję. Moja noga nie wytrzymała i upadłam. Matka razem ze mną. Chora noga stuknęła głucho o ziemię. Straciłam przytomność.
Dobry kawałek lektury. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziekuję,pozdrawiam ciepło.drm
Usuń